No dobra... łupie mnie w kolanie, prawa ręka raz na jakiś czas się kurczy w zupełnie nie kontrolowany sposób, plecy bolą, stopy wymagają natychmiastowej interwencji specjalistycznego sprzętu i kremu, o laboga! ;) To efekt trzydniowych ogrodowych manewrów: karczowanie, pielenie, koszenie trawy, przycinanie, kopanie, grabienie, żwiru przerzucanie, a końca i tak nie widać.
W międzyczasie obiad, a w zasadzie dwa różne, bo nasz Ignacy nadal nie jada tego co reszta. Jak wreszcie udało mi się strząsnąć kurz i siano z pleców nastał czas na... budyń, po prostu, malinowy, na pokrzepienie i ciała i ducha, z odrobinką soku i miętowym listkiem. Mała rzecz, a cieszy ;)... i już go nie ma.
Ogród, zwłaszcza ten warzywny cieszy mnie ogromnie. Codziennie zrywam świeżutkie i pachnące pomidorki koktajlowe i te ciut większe. Rabatka ziołowa wybujała jak szalona, jak na drożdżach zupełnie. Część ziół suszę na kuchennym wieszaku. To niesamowite jak pachnie majeranek! Zestaw warzyw do zupy zawsze jest pod ręką, choć takich marchewek, jak te ze zdjęcia, nie dałam rady wrzucić do garnka. Ogrodowe Love Story po prostu ;) Zostały dla królika :)
A tu ja, złapana nielegalnie, z ukrycia przez Marka. Oczywiście ucięłam co nie co ;)
Do brudnej roboty zawsze wkładam czarrrrne rrrrękawiczki :D
Miłego weekendu! Jak ten tydzień zleciał...
---
Ewa